Pan Janek taksówkarzem został przez przypadek. 57 lat temu. To zdjęcie w 1956 roku, zrobił mu kolega z korporacji. (fot: archiwum prywatne)
Z Janem Woźnickim spotykamy się na postoju taksówek pod dworcem PKP. W taksówce opowiada nam historię swojego życia.
- To moje stałe miejsce, gdzie indziej nie stoję. Lubię wozić ludzi wracających z podróży. Często moja taksówka, jest jej ostatnim etapem - tłumaczy.
Urodził się w 1927 w podwarszawskim Ożarowie. Gdy miał 22 lata, wcielono go do Wojska Ochrony Pogranicza. Tak trafił do Szczecina z którym związał się na kolejne lata. W armii zrobił prawo jazdy i wsiadł po raz pierwszy za kierownicę. - No i tak mi zostało to jeżdżenie do dzisiaj - śmieje się.
Po odbyciu służby rozpoczął pracę w przedsiębiorstwie robót kolejowych w Szczecinie, oczywiście w charakterze kierowcy.
W 1953 roku w kamienicy, w której mieszkał, nieoczekiwanie zmarł młody mężczyzna - taksówkarz. Jego żona zaproponowała, żeby to pan Jan, wówczas 26-letni młodzieniec, przejął po nim samochód. - Wszystko było przygotowane. Porządne auto, taksometr, garaż w podwórku. Nie zastanawiałem się długo. Zwolniłem się z zakładu i zacząłem jeździć - opowiada.
Ojciec pracował w Warszawie, ale Niemcy w 1939 roku wywieźli go za granicę. Matka nie pracowała, a było nas czterech braci. Z czegoś dom trzeba było utrzymać. Pomyślałem, że to dobry pomysł na zarobek.
- W Szczecinie marynarzy nie brakuje, a że podróżują po świecie to i pieniędzy, jak na tamte czasy mieli sporo. Prywatnych samochodów prawie nie było, autobusów za mało... Wtedy być taksówkarzem to jak złapać pana Boga za nogi - wspomina z uśmiechem.
Zresztą marynarze to nie tylko źródło zarobku. Kolega właśnie z zamorskich podróży przywiózł mu jeden, potem drugi samochód. Oba Chevrolety. - 20 tysięcy mil przejechane. Prawie jak nowe - wspomina, pokazując z dumą zdjęcia.
Wśród archiwalnych dokumentów, jest licencja taksówkarza oraz prawo jazdy, a precyzyjnie mówiąc - wydane w 1946 roku przez Wojewódzki Urząd Samochodowy - pozwolenie na jazdę samochodem. Jest też dokument, o którego istnieniu mało który dzisiejszy kierowca wie. W naszych czasach, policja dysponuje komputerową bazą kierowców, w której widnieją m.in. punkty karne. Ale w latach 60. na piratów drogowych też były sposoby.
- Oprócz prawa jazdy ze zdjęciem, niezbędna była tzw. wkładka - kartonik z czterema "kuponami". Kiedy policja zatrzymała kierowcę za łamanie przepisów drogowych, odrywano jeden z nich. Gdy straciło się wszystkie - prawo jazdy stawało się nieważne i trzeba było zdawać egzamin na nowo - tłumaczy ciekawostkę. Sam nigdy nie stracił ani jednego z talonów.
Po 12 latach spędzonych w Szczecinie, pan Janek trafił do Opola, rodzinnego miasta jego żony i na taksówce jeździ do dziś. Klientów wozi tylko nocami. - Nie ma wtedy tłoku, korków - jest cicho, spokojnie i powietrze czyste - tłumaczy.
Pytany, czy nie ma obaw przed bandytami, uśmiecha się. - Ja za dużo pieniędzy nigdy nie miałem, to raczej się nie boję. W razie czego mam swoje sposoby - dodaje tajemniczo.
- Lubię być wśród ludzi. Dopóki tylko będę miał siłę i sprawność, by prowadzić bezpiecznie samochód, na pewno będę jeździł taksówką - podsumowuje swój zawód i życiową pasję pan Janek.
ojejka: Napisała postów [10], status [nowy]
Może kupmy Panu w prezencie jubileuszowym nawigację, bo nigdy nie wie dokąd jedzie :) Pogratulować wytrwałości za kierownicą :)))